się kręciło, ale to nie była odpowiednia chwila na okazywanie
słabości. – Niech będzie dwadzieścia pięć – zgodziła się. Jack Swift ponownie napełnił swój kieliszek winem. Było to wytrawne wino gruszkowo-jabłkowe z nowej winnicy w jego rodzinnym stanie. Uniósł kieliszek w stronę Sidney Greenburg. – Za wina z Rhode Island. – Tak, ale nie za tę butelkę – zaśmiała się. – Lubię owocowe wina, Jack, ale to jest zwykły zacier. On również wybuchnął śmiechem. – Tak myślisz? No cóż, nigdy nie byłem koneserem win. Dobra szkocka to coś, co rozumiem. Był duszny wieczór. Siedzieli na wyłożonym cegłami podwórku przy domu Jacka w Georgetown. Rhode Island, stan, z którego pochodził i który reprezentował w senacie, wydawał mu się bardzo odległy. To właśnie tutaj wychował syna, tutaj jego żona toczyła długą, przegraną walkę z rakiem. Oboje już od niego odeszli. Przez jakiś czas rozważał możliwość sprzedaży tego domu. Kupił go na samym początku waszyngtońskiej kariery i do dzisiaj bardzo zyskał na wartości. Zastanawiał się również nad zakończeniem kariery politycznej, jednak Barbara Allen wybiła mu z głowy jedno i drugie. W ciągu dwudziestu lat uchroniła go przed wieloma nierozważnymi krokami. – Nie mam pojęcia, co zrobić, Sidney – powiedział, wpatrując się w bladożółte wino. Prawie przez cały wieczór rozmawiali o Barbarze.– Pracuje dla mnie, odkąd skończyła college. – Po prostu nie zrobisz nic. – Przecież nie mogę udawać... – Owszem, możesz, i zrobisz jej tym wielką przysługę – powiedziała Sidney, odstawiając kieliszek na stół. Jej uczucie do niego nie przestawało go zdumiewać. Był wdowcem, siwowłosym, krępym senatorem, któremu woda sodowa nigdy nie uderzyła do głowy, ona zaś była niezwykłą kobietą z bardzo ciemnymi oczami i czarnymi włosami, teraz obficie przyprószonymi siwizną. Prawie się nie malowała i skarżyła się na nadwagę, której Jack w ogóle nie zauważał. Była inteligentna, miła, doświadczona i pewna siebie. Widać było, że lubiła i akceptowała siebie. Pracowała w Smithsonian Institute razem z rodzicami Lucy i znała jego synową od dziecka. – Posłuchaj, Jack – mówiła dalej. – Barbara nie potrzebuje twojego współczucia. Nie ma powodu, abyś się nad nią użalał, bo ma czterdzieści lat i jest samotna. Skoro przedłożyła życie zawodowe nad osobiste, był to jej własny wybór. I nie zakładaj, że skoro nie ma męża i dzieci, to jej życie jest puste. – Wcale tak nie myślę! – Oczywiście, że tak myślisz. Wszyscy ludzie tak myślą. – Uśmiechnęła się. – Zachowuj się tak, jakby nigdy nic się nie stało. Daj jej szansę, żeby mogła się z tego otrząsnąć. – Prawie się na mnie rzuciła –westchnął Jack. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że żadna mężatka nigdy nie próbowała cię sprowokować? – No cóż... – Daj spokój, Jack. Skoro Barbara szaleje za tobą, będąc