ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy zjawił się książę, Tammy siedziała na drzewie. To pierwsze było wydarzeniem niezwykłym, to drugie - wręcz przeciwnie. Tamsin Dexter połowę życia spędziła na drzewach. Była specjalistą od leczenia drzew, jednym z najzdolniejszych w całej Australii, choć jednocześnie jed¬nym z najmłodszych. Należała do zespołu dendrologów opiekujących się par¬kami narodowymi. Akurat zajmowali się dość odległym za¬kątkiem buszu. Tego właśnie dnia Tammy pracowała na skraju niedużej polanki zupełnie sama, co lubiła najbardziej ze wszystkiego. A tu nagle pojawił się Jego Wysokość. A może się my¬liła? Przecież nie znała się na tym zupełnie. Może to ad¬mirał? Ale czy zostaje się admirałem już w okolicach trzy¬dziestki? Uważniej zlustrowała jego ciemny strój, przypominający mundur, ozdobiony jakimiś wymyślnymi obszyciami, ple-cionymi sznurami i wstęgą z orderem. Nie, nie admirał, chyba jednak książę. Błyszcząca limuzyna księcia zaparkowała dokładnie pod drzewem, na którym siedziała Tammy. Za kierownicą tkwił sztywny szofer w paradnym uniformie. Z samochodu poza księciem wysiadł jeszcze jeden człowiek - tęgawy, dobiegający pięćdziesiątki, w ciemnym garniturze i zbyt ściśle zaciągniętym krawacie. Sprawiał wrażenie wysokiego rangą urzędnika. I on, i książę wydawali się kompletnie nie na miejscu w australijskim buszu, ale książę przynajmniej wyglądał interesująco. I to bardzo. Był wysokim, barczystym brunetem, a jego gęste, sta¬rannie uczesane włosy połyskiwały w słońcu. Ciekawe, jak by wyglądały nieco potargane. Tammy lubiła, gdy mężczy¬zna miał niefrasobliwie rozczochraną fryzurę. Zwłaszcza jej mężczyzna. Jej mężczyzna? Śmiechu warte. Nikt taki przecież nie istniał. Za to książę z całą pewnością istniał - doskonale zbu-dowany, nieodparcie męski, a przy tym wykwintny, świa¬towy i... i z zupełnie innej bajki. Wyglądał na jednego z tych, którzy uwielbiają miejskie życie i najlepiej czują się w modnym klubie, gdzie sączą drogie trunki lub delektują się wyrafinowaną kawą. To było kompletnie nie w stylu Tammy. Jej wystarczało ognisko na biwaku i najtańsza her¬bata z paroma liśćmi eukaliptusa dla smaku. Co ci dziwni ludzie robili w sercu australijskiego buszu, ubrani tak, jakby spodziewali się królewskiego przyjęcia? Tymczasem była tu jedynie ona, a w dodatku huśtała się leniwie na swojej uprzęży jakieś dziesięć metrów nad ich głowami. Czego mogli tu szukać? - Panno Dexter? - zawołał urzędnik, a Tammy aż ściąg¬nęła brwi ze zdumienia. Nazywała się Dexter. Przyjechali tu do niej? - Przecież to nonsens - odezwał się Jego Wysokość. - Kobieta, której szukam, z całą pewnością nie pracuje w ta¬kim miejscu! W duchu przyznała mu rację - nie miała znajomości w arystokratycznych kręgach. - Panno Dexter? - zawołał ponownie grubas w garni¬turze, tym razem bardziej nagląco. W tym momencie coś ją dziwnie ścisnęło w żołądku. A jeśli oni wcale się nie pomylili? Jeśli naprawdę nie chodzi o żadną inną Dexter, tylko właśnie o nią? Ogarnęło ją złe przeczucie. - Panno Dexter? - zawołał tamten po raz trzeci, a ton jego głosu sugerował, że to już ostatnia próba. Tammy odetchnęła głęboko. - Tu jestem. Czym mogę służyć? Mark aż drgnął, słysząc dobiegający jakby z nieba głos. Od dwudziestu czterech godzin zadawał sobie pytanie, jakim cudem siostra Lary może pracować gdzieś w głębi buszu. Gdy usłyszał to od prywatnego detektywa, nie chciał mu uwierzyć. - Znalazłem ją. Tamsin Dexter ma dwadzieścia siedem lat, jest niezamężna, bezdzietna, pracuje jako dendrolog w Parku Narodowym Bundanoon, leżącym przy trasie z Sydney do Canberry. Zdaniem Marka zaszła jakaś pomyłka. Nie pojechałby specjalnie do owego Bundanoon, bo nie miał czasu do stra¬cenia, ale przypadkiem było mu to po drodze. Jako głowa państwa musiał podczas pobytu w Australii złożyć oficjalną wizytę w stolicy - w żadnym wypadku nie mógł się od tego obowiązku uchylić. Skoro więc i tak jechał do Canberry, to w drodze powrotnej do Sydney mógł równie dobrze zaj¬rzeć do tego parku, by mieć czyste sumienie. Ale z góry wiedział, że to nie ta Dexter. Zadarł głowę i omal nie krzyknął ze zdumienia. Nad jego głową kołysała się drobna, opalona dziewczyna w spranym kombinezonie koloru khaki i mocno zniszczo¬nych traperkach. Miała kręcone, czarne włosy, związane ka-wałkiem sznurowadła. Niesfornie kosmyki wymykały się spod niego na wszystkie strony. Wyglądała tak, jakby nie czesała się od tygodnia. Ale pewnie on też byłby równie potargany, gdyby siedział z głową w gałęziach. Jej oczy patrzyły na niego jasno, spokojnie i wyczeku¬jąco. Z tej odległości nie rozróżniał ich koloru, a z niejas¬nych przyczyn nagle bardzo go to zainteresowało. Czy były brązowe - jak oczy Lary? Bo z całą pewnością znalazł sio¬strę Lary. Detektyw się nie pomylił. Podobieństwo było tak uderzające, że Mark znów poczuł ogarniającą go wściekłość. - Czym mogę służyć? - powtórzyła. - Panna Tamsin Dexter? - upewnił się. - Aha - odparła z rezerwą. - Jest mi pani potrzebna. Obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło wyraźnie, że ma masę pracy i nie zamierza schodzić do każdego, kto ją zawoła. Zwłaszcza do dwóch tak dziwacznie ubranych fa¬cetów. - To jest Jego Wysokość książę Mark, regent Broitenburga - oznajmił oficjalnym tonem facet w garniturze. - Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani do nas zejść. Tammy wolała jednak dalej bezpiecznie huśtać się w swojej uprzęży. Najwyraźniej nie przejmowała się zanad¬to perspektywą obrażenia głowy państwa. - Jeśli to jest książę, to kim pan jest? - Charles Debourier, ambasador. - Niech zgadnę. Ambasador Broitenburga? - Tak. - A Broitenburg jest... Pewnie gdzieś w Europie? - uśmiechnęła się. Był to spontaniczny, niewymuszony uśmiech, tak różny od nieszczerych min Lary i tak piękny, że Mark aż oniemiał z zachwytu. Co też mu przychodziło do głowy? Siostra Lary przecież nie może mnie interesować w najmniejszym stopniu, po¬myślał gniewnie. - Nie wie pani, gdzie leży Broitenburg? - oburzył się Charles, na co ona uśmiechnęła się jeszcze bardziej beztro¬sko. Miała nad nimi przewagę. Całe dziesięć metrów. Nic nie mogli jej zrobić. - Nigdy nie byłam dobra z geografii. Zresztą i tak za¬kończyłam edukację szkolną, gdy miałam piętnaście lat. Niechęć Mark do tej kobiety jeszcze wzrosła. Nie dość, że siostra Lary, to jeszcze prawie analfabetka. Coraz lepiej. - Broitenburg leży między Austrią a Niemcami - ob¬jaśnił wyniośle Charles. - Chyba kiedyś coś mi się obiło o uszy. To jedno z tych małych księstewek?