a mysz wydawała coraz słabsze odgłosy. W końcu, kiedy kot puszczał ją
kolejny raz, mysz przewracała się na grzbiet i poddawała się. Śmierć wyda¬ wała się lepsza niż życie. Może właśnie w ten sposób natura lituje się nad słabszymi ogniwami łańcucha pokarmowego? Pomyślała o Mandy, o tym, jak pragnęła się napić po wielu miesiącach walki w AA, a potem jechała samochodem z popsutym pasem bezpieczeństwa. Pomyślała o Bethie, o tym, jak po latach samotności wpuściła do domu całkiem obcego mężczyznę. Śmierć jest lepsza niż życie. Rainie wstała. Wrzuciła do torby resztę przyborów toaletowych. Była godzina dwudziesta trzecia. Siedem godzin przed odlotem. Zostały jej dwie godziny jazdy. Życie jest bitwą- pomyślała. - Czas przyłączyć się do walki. Dom Quincy'ego, Wirginia Agentka specjalna Glenda Rodman skuliła się na podłodze w rogu gabi¬ netu pachnącego wodą kolońską. Na zewnątrz wył wiatr. Deszcz spływał po oknach. Drzewa pochylały się, zahaczając jedno o drugie. Grzmoty nadal było słychać, chociaż błyskawice pojawiały się coraz to dalej. Alarm pięć razy zaczynał piszczeć, kiedy następowały przerwy w zasilaniu. Najwyraźniej system awaryjnego zasilania nie był odpowiednio podłączony. Glenda była gotowa w każdej chwili połączyć się telefonicznie z firmą ochroniarską. Agenta specjalnego Montgomery'ego nigdzie nie można było znaleźć. Kiedy była w kuchni, telefon znów zadzwonił. Włączyła się automatyczna sekretarka i rozległ się głos. 156 - Śmierć, śmierć, śmierć, zabić, zabić, zabić, zamordować, zamordować, zamordować - nucił głos. - Śmierć, śmierć, śmierć, zabić, zabić, zabić, zamordować, zamordować, zamordować. Quincy, sprawdź skrzynkę na listy. Śmierć, śmierć, śmierć, zabić, zabić, zabić, zamordować, zamordować, zamordować. Śmierć, śmierć, śmierć, zabić, zabić, zabić, zamordować, zamordować, zamordować... Glenda objęła rękami kolana. Siedząc na podłodze gabinetu, kołysała się w przód i w tył. Kiedy światło zgasło kolejny raz, alarm znów zaczął piszczeć. 23 Greenwich Village, Nowy Jork Miotacz gazu? - Mam. - Broń? - spytał Quincy. - Mam glocka kaliber 40 - odpowiedziała Rainie. Ale muszę to zgłosić. Na pokładzie samolotu prywatni detektywi nie mogą mieć przy sobie broni. Quincy przytaknął, a potem odwrócił się w stronę córki. Stała nad otwartą walizką. Przed chwilą oddała ojcu swój miotacz. - Ja też mam glocka - powiedziała Kimberly, co zdumiało jej ojca. - Że co? - Jeśli się zbroić, to porządnie - odparła poważnie. - Co można zrobić dwudziestką dwójką? Quincy uniósł brwi. Wyjął swój pistolet. Była to broń agentów FBI - dziesięciomilimetrowy Smith & Wesson. W magazynku mieściło się dziesięć naboi i jeszcze jeden był w lufie. Oprócz pistoletu w kaburze znajdowały się dwa dodatkowe magazynki, więc razem miał trzydzieści pocisków. - Tylko ja mogę mieć przy sobie broń na pokładzie samolotu - powiedział - więc wezmę waszą broń włącznie z miotaczami gazu. Resztę możecie pakować, Thelmo i Luise'o. Po przyjeździe do Portland musicie cały czas mieć broń przy sobie. - Najpierw muszę się spotkać z Luke'iem Hayesem - stwierdziła