jakich facetow przyciagasz
Wspomniała dzisiejszą pracę i stwierdziła, że kuchnia jest stanowczo przestarzała. Potrzeba tam nowego pieca, który pozwoliłby zaoszczędzić węgiel i ograniczył buchający żar. Nie mogła pojąć, jak wytrzymują to piekło gotujące tam kobiety. Nic dziwnego, że pani Marlow ma kłopoty z sercem. W sierpniowy gorący dzień panujący tam upał jest wprost nie do zniesienia. Myślami wróciła do ostatniej rozmowy z markizem. Wyraźnie widziała, jak źle go oceniła, myląc początkowo z Alexandrem. Obecna jego sytuacja zasługiwała raczej na współczucie, a nie wymówki. Przyszło mu płacić, i to wysoką cenę, za lekkomyślność ojca i brata. To niesprawied¬liwe, że obarcza się go odpowiedzialnością za ich długi. Clemency zrozumiała, dlaczego czasami bywa tak gwałtowny i niecierpliwy. Nie potrafiła jednak powstrzymać niepokoju, czy roz¬mawiając z markizem przypadkiem się z czymś nie zdradziła? Chyba nie. O ile się orientuje, tylko lady Helena i markiz wiedzą o niefortunnej wizycie na Russell Square. Arabella, choć nieprzeciętna gaduła, nigdy o tym nie wspominała, toteż nie powinna niczego skojarzyć. Najprawdopodobniej jest więc nadal bezpieczna. Tak głęboko pogrążyła się w rozważaniach, że nie usły¬szała zbliżających się kroków. Raptem poczuła obejmujące ją w talii ręce i ujrzała twarz Marka Baverstocka, po¬chylającego się nad nią z zamiarem pocałunku. Clemency krzyknęła. - Na miłość boską, dziewczyno, bądź cicho! - Jego uścisk stał się mocniejszy. - Chcesz, aby wszyscy się tu zlecieli? - Proszę mnie natychmiast puścić! Jak pan śmie tak mnie nachodzić? - Ze złością wytarła usta dłonią. - Ależ moja słodka, to tylko pocałunek. - Mark zaśmiał się i znowu pochylił głowę, zbliżając wargi do jej ust. Clemency krzyknęła, tym razem o wiele głośniej, i zaczęła się wyrywać. Mark niechętnie ją puścił. Boże, ależ jest pruderyjna, pomyślał. - To tylko niewinne żarty - protestował. - Dla kogo? - zapytała lodowatym tonem. Wtem rozległ się odgłos pośpiesznych kroków i zza rogu wyłonił się markiz. Clemency stała bez ruchu, pobladła z wściekłości. Na jej ramieniu pojawiła się czerwona pręga - podczas szamotaniny z Markiem, zadrapała się o ostry kamień nagrobka. Mark z nonszalancką miną obserwował okolicę, - Co się stało? - Lysander przenosił wzrok z mężczyzny na kobietę. - Małe nieporozumienie. - Młodzieniec wzruszył ramio¬nami. Lysander milczał i Mark poczuł się zobowiązany dodać: - Panna Stoneham nie usłyszała, że się zbliżam, i krzyknęła ze strachu, to wszystko. Nastąpiła kolejna chwila niezręcznej ciszy, po czym Lysander rzekł chłodno: - Baverstock, gong na kolację już za dwadzieścia minut. Proponuję, byś wrócił do pałacu i przebrał się. Mark zawahał się przez moment. - Przykro mi, że panią przestraszyłem, panno Stoneham - powiedział w końcu i odszedł. Clemency przymknęła oczy i usiadła na kamiennym nagrobku. Bolała ją ręka i czuła szczypanie w oczach. - Dziękuję, milordzie - zdołała wyszeptać. Markiz usiadł obok i wziął ją za rękę, żeby przyjrzeć się zadrapaniu. - Trzeba to przemyć - powiedział głosem dziwnie wzburzonym. - Pani Marlow powinna mieć coś na skaleczenia. - Tak. Żadne z nich się nie poruszyło. Clemency siedziała w milczeniu i po chwili na dłoń markiza spadła łza, a potem jeszcze jedna. - Przepraszam, milordzie, to... to nic takiego. - Biedactwo. - Lysander objął ją i położył jej głowę na swoim ramieniu. - Proszę, to moja chusteczka. A teraz niech mi pani wszystko opowie. - Ja... okropnie bolała mnie głowa, milordzie. W kuchni jest bardzo gorąco, więc przyszłam tutaj zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie usłyszałam nadchodzącego z tyłu pana Baverstocka. On... on... nie chcę źle mówić o pańskim przyjacielu, milordzie. Powiedzmy, że kierował się fał¬szywymi przesłankami. - Do diabła z nim! Czy nie ma za grosz sumienia? - wykrzyknął Lysander z pasją. - Niewiele - odpowiedziała szczerze dziewczyna. Wytarła nos i osuszyła łzy. Niespodziewanie poczuła się bardzo szczęśliwa. Lysander zaśmiał się i lekko ją przytulił. - Tak, nigdy go nie miał. Powiem mu parę słów. Nie mogę pozwolić, by tak panią niepokoił. - Dziękuję, milordzie. - Clemency wyprostowała się. - Jestem wdzięczna, że zjawił się pan we właściwym momencie. Mam nadzieję, że nie postawi to pana w zbyt krępującej sytuacji wobec pana Baverstocka. - Och, dam sobie z nim radę. - Lysander opuścił rękę z pewną niechęcią. Nagle oboje ogarnęło lekkie zawstydzenie. Clemency wstała i z udaną swobodą rzuciła: - Pójdę się przebrać, kolacja już niedługo. - Tak, niedługo, ja też pójdę - odparł machinalnie Lysander. Clemency, czując, że się czerwieni, szybko dygnęła i odeszła. Jeszcze jakiś czas Lysander patrzył niewidzącym wzrokiem na jaskółki, a potem odwrócił się i także pośpieszył do domu. Kolacja upłynęła w niemal całkowitej ciszy i nic dziw¬nego, bo większość obecnych osób, z gospodarzem na czele, nie miała ochoty do rozmów. Po wyjściu pań Clemency poprosiła lady Helenę o pozwolenie udania się na spoczynek. - Naturalnie, moja droga. Wyglądasz na całkiem wyczer¬paną, czyż nie, Mario? Mam nadzieję, że przygotowania do pikniku nie są dla ciebie zbyt wielkim ciężarem. - Ależ skąd! To wszystko przez ten upał. Sen dobrze mi zrobi i rano poczuję się znacznie lepiej. Tymczasem w jadalni mężczyźni z mniejszym niż za¬zwyczaj zapałem skończyli wieczorne porto. Wędkarze czuli się nieco senni, markiz zaś pogrążył się w milczącej zadumie. - Lysandrze, gdzie zaplanowano miejsce na piknik? - zapytał lord Fabian. - Mam nadzieję, że znajdziemy tam trochę cienia. Dzisiejszy skwar dał mi się mocno we znaki. - Zwykle chodzimy nad strumyk koło ruin starego koś¬ciółka. To bardzo przyjemne, zacienione miejsce na skraju małego lasku, będziesz więc mógł, kuzynie, odpocząć do woli pod drzewami. - Już od niepamiętnych czasów nie brałem udziału w pikniku - rzekł lord Fabian. - Od razu poczuję się o kilka lat młodszy. Towarzystwo rozeszło się na dobre wkrótce po tym, jak panowie dołączyli do pań na kawę w salonie. Lysander odprowadził damy na piętro i wrócił do kuchni, by sprawdzić, czy wszystko zostało należycie przygotowane na następny dzień. Pani Marlow i jej pomocnice poszły już spać. Został jedynie Timson, żeby pozamykać wszystko na noc. Na podłodze stało Mika koszy, a mniejsze koszyki ustawiono na stole. Na jednym z nich leżała kartka i właśnie ona przyciągnęła uwagę markiza. - Timson! - zawołał. - Co to jest? - Przepraszam, milordzie, nie słyszałem pana - odparł i Timson, wychodząc po schodach z piwnicy. - Kto napisał tę kartkę? - To lista produktów na piknik, milordzie - rzekł służący, rzuciwszy na nią okiem. - Przecież widzę! - odparł markiz. - Chcę wiedzieć, kto ją napisał.