ataki pitbulli
Na duszy było mu paskudnie, nawet pomijając moralne rozterki z powodu dokonanego wyboru. Rzecz w tym, że panu Matwiejowi okropnie nie podobały się cechy, które odkrywał w sobie. Zamiast pędzić na śledztwo jak na skrzydłach, ogarnięty pragnieniem dotarcia do prawdy, podprokurator był we władzy zupełnie innego uczucia, delikatnie zwanego małodusznością, a mówiąc po prostu – miał okropnego pietra. Bo jak straszliwie trzeba się przerazić, jaki niewyobrażalny koszmar przeżyć, żeby złośliwy nihilista stracił rozum, a brutalny, zuchwały policjant własne serce rozwalił na strzępy? Co to za moloch zagnieździł się na tej przeklętej wyspie? I czy zwykły człowiek, wcale niebohaterskiego usposobienia, znajdzie w sobie siły, by stanąć do samodzielnej walki z czymś tak strasznym? Matwiej Bencjonowicz, mężczyzna wykształcony i postępowy, nie wierzył oczywiście w nieczystą siłę, widma i temu podobne rzeczy. Z drugiej jednak strony, pamiętając o Hamletowskiej maksymie: „Bo – mój Horacjo – więcej jest na niebie i ziemi dziwów, niżeli się naszym śni filozofom”5, nie mógł do końca wykluczyć choćby teoretycznej możliwości, że istnieją jakieś inne, dotąd jeszcze niewykryte przez naukę energie i substancje. Na pokładzie parowca Berdyczowski siedział nastroszony, nieszczęśliwy, otulał się nie dość ciepłym palmestronem z pelerynką (śledztwo miało być tajne, więc porządnego szynelu mundurowego ze sobą nie wziął) i wzdychał, wzdychał. Na cokolwiek padł wzrok urzędnika – stanowczo nic mu się nie podobało. Ani kwaśne fizjonomie pobożnych towarzyszy podróży, ani pochmurne przestrzenie wielkiego jeziora, ani szuranie nóg biegających po statku postnolicych marynarzy. Kapitan zaś był wypisz, wymaluj morskim korsarzem, cóż z tego, że odzianym w habit? Ogromny wzrost, czerwona morda, gderliwy głos. A ryczał na swoją długopołą załogę takie rzeczy, że już lepiej by klął zwyczajnie, po matce. No bo co to za wyrażenie jakieś: „Pastorał ci w zadek”? Albo: „Onany zapieczone” – co to ma znaczyć? Koniec końców Berdyczowski poszedł do kajuty, położył się na koi, nakrył głowę poduszką. Trochę powzdychał. Zasnął. We śnie widział paskudztwa. Oto on, jeszcze nie żaden radca kolegialny, tylko mały chłopczyk Mordka, biegnie po Skorniażnej Słobodzie, a za nim goni tłum milczących brodatych mnichów, wymachujących kadzielnicami, i są coraz bliżej, bliżej, słychać tupot buciorów, ochryple oddechy; już go dogonili, zwalili się na niego, on krzyczy: „Prawosławny jestem, sam władyka mnie chrzcił!” Rozrywa koszulę, a krzyżyka na piersi nie ma, zgubił. Matwiej Bencjonowicz chlipnął, uderzył potylicą w przepierzenie. Rozespany namacał krzyżyk, który miał na piersi, napił się wody, zasnął znowu. * * * Rankiem pan podprokurator stał na dziobie statku, z pledem podróżnym w rękach, blady i pełen szlachetnego fatalizmu: rób swoje i niech się dzieje, co chce. Wyspa Kanaan wypływała 5 William Szekspir. Hamlet, I, 5, przekł. Jarosława Iwaszkiewicza. naprzeciw z gęstej mgły. Z początku w ogóle niczego nie było. Potem z mleka wysunął się nagle czarny, kosmaty garb – mała skała, porośnięta krzewami. Za nią jeszcze jedna, nieco mniejsza, i następne, i następne. Wyrysował się ciemny, długi pas ziemi, z którego niczym jakaś hucząca fala napływał dźwięk dzwonów – słyszalny jak przez watę. Słońce na przekór wszystkiemu próbowało się przebić przez zgęszczony eter: gdzieniegdzie mgła mieniła się różowo czy nawet złociście, ale to raczej w górze, bliżej nieba, w dole zaś było szaro, mętnie, ślepo. Schodząc po trapie na ledwie widoczną we mgle przystań, Matwiej Bencjonowicz czuł się tak, jakby zstępował na jakiś bezcielesny obłok. Skądś dochodziły głosy, krzyki: „A kto do najlepszego hotelu «Arka Noego»?!”... „Pokoje gościnne «Przytułek Pokornych», taniej już tylko za darmo!”, i inne podobne. Berdyczowski trochę posłuchał, wreszcie ruszył w kierunku, skąd dochodził cienki chłopięcy głosik, zachwalający pensjonat „Ziemia Obiecana”. A gdzie indziej ma się Żyd wybrać? – sam z siebie pokpiwał podprokurator. Na matowym tle pojawiła się i natychmiast znikła smukła postać w kapeluszu o szerokich