Trzask!
Tym razem odgłos był tak blisko, że podskoczyła. Mało brakowało, a zaczęłaby krzyczeć. Kątem oka dostrzegła ruch w ciemności. Rzuciła się na nią postać, ciemna, niewyraźna. Co? W jej dłoniach widniał skórzany rzemień. Boże, nie! Chciała wołać ratunku, chciała biec, ale było już za późno. Złapał ją za ramię, przyciągnął do siebie. – Au – jęknęła, tracąc dech, gdy skórzany rzemień zaciskał się na jej szyi. Co jest? Przeszył ją ból. Nie mogła oddychać, nie mogła krzyczeć. Nie mogła kaszleć. O Boże, ten ból! Szarpała rzemień, chcąc wbić paznokcie pod śliską skórę. Na darmo. Słyszała szybki, gwałtowny oddech napastnika; rozkoszował się jej cierpieniem. Mocniej zacisnął pętlę. Kto? Kto chce mnie zabić? Dlaczego? Płuca domagały się tlenu. Wierzgała nogami na oślep, desperacko, w nadziei, że kopnie napastnika. Dyszała ochryple, spragniona choćby odrobiny powietrza. Pomocy! Błagam, ludzie, ratunku! Drapała się po szyi. Złamała paznokieć. Popłynęła krew. Kręciło jej się w głowie. A płuca, o Boże, płuca... Zaraz pękną! Napastnik brutalnie podciągnął pętlę wyżej; skóra wbiła się w miękkie ciało pod brodą. Oczy wyszły Lucy na wierzch. Całe ciało przeszył koszmarny ból. Umrze! Tu, pod własnymi drzwiami! Szarpała się histerycznie w nadziei, że kopnie napastnika lub drzwi, że narobi hałasu! Obudzi sąsiadów! Zrobi, co tylko się da! Myśli wirowały jej w głowie, urwane wizje rodziców w domu; jeszcze nie wiedzą, że już nigdy jej nie zobaczą, i babcia w Santa Barbarą, i jeszcze Kurt, jej niby chłopak... Oczy uciekły jej pod czaszkę, płuca daremnie domagały się tlenu, wola życia uciekała z bezwładnego ciała. Ręce i nogi były ciężkie jak z ołowiu. Marzyła tylko o jednym – hauście powietrza. Nie mogła już walczyć, nie zdołała zachować przytomności. Ręce jej opadły i jak przez mgłę czulą, że napastnik pozwala jej się osunąć na betonową posadzkę. Zanim otoczyła ją litościwa ciemność, Lucy pomyślała jeszcze o Laney... Słodkiej, ufnej, głupiutkiej Laney. Rozdział 11 Bentz wrócił? – Russ Trinidad zmarszczył brwi nad drinkiem. Przyglądał się szkockiej w swojej szklance, jakby liczył, że w alkoholu znajdzie rozwiązanie wszystkich zagadek wszechświata. Hayes zaprosił go na drinka po pracy, co już samo w sobie było nietypowe. Nic dziwnego, że Trinidad, podejrzliwy z natury, był wyjątkowo spięty. – Po diabła wracał? – Chodzi o jego byłą. – Jennifer? – żachnął się Trynidad, spoglądając na malutki wodospad: woda spływała z pędów bambusa, a w tle grała cicha japońska muzyka. – To dopiero była niezła sztuka, mówię ci. Chociaż właściwie nigdy dobrze jej nie znałem. – No to miałeś szczęście – mruknął Hayes. Trinidad mierzył niecałe dwa metry wzrostu, był więc niższy od Hayesa, ale zachował wojskową postawę. W jego świecie czarne jest piękne, a gładko wygolona czaszka jest równie atrakcyjna jak szopa włosów. Siedzieli w niewielkim barze w Little Tokio, niedaleko Parker Center, wieżowca, w którym mieścił się wydział zabójstw LAPD, Los Angeles Police Department, ale na tyle daleko, że policjanci zaglądali tu z rzadka. Trinidad kończył drugą szkocką Hayes męczył się z pierwszą sake. Hayes zdecydował się zwierzyć właśnie jemu, bo Trinidad, były partner Bentza, był